Łobżenica, malownicze miasteczko na Krajnie, miała historię sięgającą 1314 roku, kiedy uzyskała prawa miejskie. W XVII wieku była własnością możnych rodów – Krotoskich, Sieniawskiego, Grudzińskich, Łąckich i wreszcie Radolińskich. Położona na szlaku handlowym, łączyła w sobie rolniczy charakter regionu z ambicjami miejskimi. To tutaj krzyżowały się drogi kupców, rzemieślników i plotek, które czasem prowadziły prosto… na ławę oskarżonych.
W 1693 roku wprowadzono szczegółową ordynację sądową, która precyzyjnie dzieliła władzę. We wtorki przewodniczył obradom burmistrz z radą, zajmując się sprawami typowo miejskimi. W piątki ster przejmował wójt z ławą, orzekając w poważniejszych sporach i przestępstwach. To właśnie do jego kompetencji należało sądzenie w sprawach o cudzołóstwo i czary, co czyniło piątkowe posiedzenia szczególnie gorącymi.
Co ciekawe, zakres jurysdykcji Łobżenicy wykraczał poza typowy model małego miasta. W innych ośrodkach takie procesy często zastrzeżone były dla sądów wyższej instancji lub właściciela dóbr. Tu jednak miejski wymiar sprawiedliwości mógł działać szeroko, a orzeczenia zapadały na miejscu. Szybkość procedowania łączyła się z bliskością sprawców i świadków, co z jednej strony ułatwiało wyjaśnienie spraw, z drugiej – potęgowało lokalne napięcia.
Na tle innych miast regionu Łobżenica wyróżniała się także organizacją pracy sądów – jasnym podziałem obowiązków i terminów, co pozwalało zachować względny porządek w rozpatrywaniu spraw. Jednak to porządek, w którym codzienność przenikała się z magią, a realne konflikty z podszeptami o diabelskich knowaniach. W takim środowisku każde niezwykłe zdarzenie mogło stać się początkiem procesu, który kończył się wyrokiem wydanym w sercu miasta.
Województwo kaliskie w XVI wieku | Mapa historyczna administracyjna
Liczby, które paliły na stosie
W drugiej połowie XVII wieku Łobżenica stała się miejscem co najmniej trzydziestu procesów o czary. Nie wszystkie da się dziś odtworzyć – część akt zniknęła lub jest nieczytelna – jednak w 26 zachowanych sprawach kryje się obraz lokalnej gorączki czarownic. To tam, na sali sądowej, krzyżowały się zeznania, pomówienia i lęki całej społeczności.
Kobiety dominowały wśród oskarżonych – 32 na 35 osób postawionych przed sądem to mieszkanki miasta lub okolicznych wsi. Mężczyzn było zaledwie trzech, ale ich obecność była znacząca, bo obala mit, że czary przypisywano wyłącznie kobietom. Wypowiedzi świadków potrafiły rozszerzyć listę „podejrzanych” wielokrotnie: w procesach przywołano aż 132 nazwiska kobiet i 15 mężczyzn.
Statystyki wyroków pokazują bezwzględność ówczesnego prawa. Spośród 164 kobiet wymienionych w aktach na stos posłano 36, a z 17 mężczyzn – dwóch. Byli to Maciej Piskuła i Jan Figulus, których procesy przeszły do lokalnej historii jako przykłady wyjątkowej determinacji sądu w dążeniu do egzekucji.
Choć mężczyźni stanowili około jednej dziesiątej oskarżonych, ich sprawy bywały głośniejsze, zwłaszcza gdy łączyły się z barwnymi zeznaniami o sabatach i rolami muzyków na „łysych górach”. Kobiety z kolei najczęściej oskarżano o szkodzenie ludziom i dobytkowi, a lawinę oskarżeń często wywoływała jedna sprawa, prowadząc do kolejnych procesów.
Czarownicy z krwi i kości
Choć w wyobrażeniach o polowaniach na czarownice dominują postacie kobiet, w Łobżenicy XVII wieku także mężczyźni stawali przed sądem. Byli w mniejszości – wśród 35 osób oskarżonych w 26 sprawach tylko trzech stanowili mężczyźni – lecz ich obecność miała szczególny wydźwięk. Niekiedy to ich rola na sabatach czy reputacja w społeczności sprawiała, że stawali w centrum uwagi.
W relacjach świadków mężczyźni często pojawiali się jako muzycy na „łysych górach”, którzy grali do tańca czarownicom i diabłom. Wspominano o skrzypcach, piszczałkach czy „cifce”, a dźwięk ich muzyki miał towarzyszyć diabelskim ucztom. Inni pełnili rolę owczarzy, postrzeganych jako znachorzy lub ludzie obcujący z siłami nadprzyrodzonymi, albo organizatorów sabatów, którzy wskazywali miejsce i czas spotkań.
Wyroki wobec mężczyzn były rzadkie, lecz surowe. Spośród 17 mężczyzn wymienionych w zeznaniach i aktach na stos trafili dwaj – Maciej Piskuła i Jan Figulus. Ich sprawy obfitowały w barwne opisy sabatów, lotów i spotkań z diabłami, co mogło w oczach sądu stanowić dowód wyjątkowej winy.
Mimo że stanowili około jednej dziesiątej ogółu oskarżonych, mężczyźni w procesach łobżenickich odgrywali role wyraziste, często wręcz symboliczne. Byli postrzegani nie tylko jako uczestnicy czarnej magii, lecz także jako ci, którzy nadawali jej rytm – dosłownie i w przenośni – a ich obecność pokazuje, że świat czarów nie był zarezerwowany dla jednej płci.
Sabaty na „łysych górach”
W opowieściach oskarżonych i świadków procesów o czary „łyse góry” stawały się sceną niezwykłych wydarzeń. Spotkania odbywały się zazwyczaj w czwartki, a uczestnicy gromadzili się przy zastawionych stołach, tańczyli, ucztowali i oddawali się rozrywkom w towarzystwie diabłów. Podróżowano tam dzięki maściom i lotom przez nocne niebo, co dodawało tym historiom mistycznego charakteru.
Muzyka była sercem sabatu. Wspominano o skrzypcach, piszczałkach, „cifce”, a nawet rogach kozich. Grali na nich mężczyźni, których rola na sabatach była szczególna – bez ich dźwięków tańce czarownic i diabłów traciłyby rytm. W relacjach przewijały się nazwiska lokalnych muzykantów, które z sali sądowej trafiały prosto w piekielny krajobraz opowieści.
Chrzty diabelskie stanowiły element wtajemniczenia. Opisywano je z detalami – od namaszczania maścią, po składanie przysięgi wierności diabłu. Towarzyszyły temu uczty z obfitym jadłem, trunkami i rozmowami prowadzonymi w gwarze, w której mieszały się ludzkie głosy z demonicznymi pomrukami.
Diabły i diablice w tych opowieściach miały swoje imiona i charakterystyczne cechy – Marcin, Baszka czy Froncek nie byli anonimowymi cieniami, lecz postaciami obdarzonymi wyglądem, strojem i funkcją w sabacie. Ich obecność nadawała tym narracjom formę niemal teatralną, a w oczach sędziów – ciężar dowodu.
Woda, ogień i krzyk tortur
Jednym z najbardziej charakterystycznych momentów procesów o czary w Łobżenicy była próba wody, zwana pławieniem. Oskarżeni – jak Maciej Piskuła – sami prosili o jej zastosowanie, wierząc, że wypłynięcie potwierdzi niewinność. Jednak w oczach sądu wynik tej próby bywał interpretowany odwrotnie: jeśli ciało nie tonęło, uznawano to za dowód przymierza z diabłem.
Drugim narzędziem była tortura, stosowana wielokrotnie i często ponad dozwolone normy. Przykładem jest Piskuła, którego poddawano kolejnym etapom męki, dopóki nie wskazał nazwisk rzekomych wspólników. Dla sądu każde nowe imię stawało się początkiem kolejnego procesu, a dla ofiar – biletem w jedną stronę na ławę oskarżonych.
Zeznania współoskarżonych były fundamentem rozbudowywania siatki podejrzeń. Jedno przyznanie się, często wymuszone bólem, mogło uruchomić lawinę. Tak właśnie historia jednego procesu potrafiła urosnąć do kilku kolejnych, oplatając społeczność gęstą siecią oskarżeń, w której każdy mógł zostać nazwany czarownikiem lub czarownikiem.
Procedury łączyły w sobie rytuał i brutalność. Formalne przesłuchania, publiczne pławienia i tajne izby tortur były ogniwami tego samego mechanizmu – systemu, który zamiast szukać prawdy, często produkował winnych. W takim układzie nawet najodważniejsze zaprzeczenia traciły moc, a wyrok stawał się nieuniknionym finałem.
Twarze czarownic i czarowników
Piotr Kaca, owczarz, trafił przed sąd oskarżony o czary i wyrządzanie szkód. W opowieściach świadków pojawiał się jako postać łącząca codzienną pracę z tajemniczymi umiejętnościami znachora. Jego zawód sam w sobie budził podejrzenia – owczarze uchodzili za ludzi „znających się” na magii ochronnej i szkodzącej.
W 1690 roku Maciej Piskuła, zmuszony do obrony, poprosił o „próbę wody”. Po pławieniu czekały go tortury, podczas których wymienił kolejne nazwiska. Jego proces zakończył się wyrokiem śmierci na stosie, a zeznania stały się początkiem nowych spraw.
Rodzina Figulusów, w tym Jan Figulus i jego matka, znalazła się w centrum innej głośnej serii procesów. Wspominano ich obecność na sabatach, muzykę i diabelskie towarzystwo. Powiązania rodzinne, jak w przypadku Bosackich, tworzyły sieć podejrzeń, w której więzy krwi nie chroniły, lecz ściągały na człowieka oskarżenia.
Jan Censław to przykład, że nie każde oskarżenie kończyło się wyrokiem. Pomimo licznych pomówień sąd odmówił przeprowadzenia pławienia, uznając brak dowodów, i odesłał sprawę do właściciela dóbr. Był to rzadki moment, w którym procedura zadziałała na korzyść oskarżonego.
Czarownice z różnych krain
XVII-wieczna Łobżenica była tylko jednym z wielu miejsc w Europie, gdzie toczono procesy o czary, ale jej obraz znacząco różnił się od tego, co działo się w innych regionach. W Rzeczypospolitej przewaga kobiet wśród oskarżonych była zdecydowana, a mężczyźni stanowili niewielki odsetek – w Łobżenicy około 10% wszystkich oskarżonych. Tymczasem w niektórych częściach kontynentu, jak w Pays de Vaud na terenach dzisiejszej Szwajcarii, udział mężczyzn mógł być równie wysoki jak kobiet, a czasem nawet przewyższał ich liczbę.
W odległej Islandii czy Estonii proporcje były jeszcze inne – mężczyźni bywali tam głównymi ofiarami polowań na czarowników. W Finlandii również to oni częściej stawali przed sądem, co wiązano z lokalnymi wyobrażeniami o magii, w których męskie praktyki – zwłaszcza te związane z morzem, handlem czy polowaniami – uchodziły za szczególnie podejrzane. W Łobżenicy jednak dominował schemat zachodnioeuropejski: czary przypisywano przede wszystkim kobietom, kojarzonym z magią domową, leczniczą i relacjami sąsiedzkimi.
Nawet w granicach samej Rzeczypospolitej obraz nie był jednolity. W regionie świętokrzyskim udział mężczyzn w procesach był śladowy, podobnie w Kleczewie – to kobiety niemal wyłącznie trafiały na ławy oskarżonych. Łobżenica wpisywała się w ten model, choć obecność kilku głośnych spraw mężczyzn – muzyków, owczarzy, organizatorów sabatów – była lokalną osobliwością.
Te różnice pokazują, jak ryzykowne jest proste przenoszenie statystyk z jednego regionu na drugi. Czary nie były zjawiskiem jednolitym – ich postrzeganie zależało od struktury społecznej, gospodarki, wierzeń ludowych i lokalnej kultury. To, co w Islandii mogło uchodzić za typową męską domenę magii, w Wielkopolsce stawało się raczej podejrzeniem wobec kobiety z sąsiedztwa.
Porównania międzyregionalne pozwalają dostrzec, że polowania na czarownice były mozaiką lokalnych strachów i przekonań. Łobżenica, choć częścią większej fali procesów, miała własny rytm – w którym kobiety stanowiły większość ofiar, a mężczyźni pojawiali się rzadko, ale często w rolach barwnych i zapadających w pamięć.
Na podstawie:
Wijaczka, J., 2004, Mężczyźni jako ofiary procesów o czary przed sądem łobżenickim w drugiej połowie XVII wieku
Wijaczka, J., 2006, Men standing trial for witchcraft at the Łobżenica court in the second half of the 17th century.

