WOJEWÓDZTWO WOŁYŃSKIE | Uciekinierzy i osadnicy: kto naprawdę zaludniał miasta Wołynia?

W miastach Wołynia XVI–XVII w. populację uzupełniali nie tylko legalni osadnicy, lecz przede wszystkim zbiegowie – chłopi i mieszczanie. Właściciele miast zabiegali o pracowników, ignorując konflikty prawne i moralne.
WOJEWÓDZTWO WOŁYŃSKIE | Uciekinierzy i osadnicy: kto naprawdę zaludniał miasta Wołynia?

Trzy drogi do miasta. Jak zapełniano wołyńskie ośrodki miejskie?

Choć mogłoby się wydawać, że naturalny przyrost ludności – czyli narodziny w rodzinach mieszczańskich – powinien być głównym motorem rozwoju miast, w rzeczywistości odgrywał rolę drugorzędną. Miasta wołyńskie nie były na tyle liczne i stabilne demograficznie, by same się rozmnażały. W wielu przypadkach nie ma nawet danych o strukturze rodzin czy liczbie dzieci. To nie kolejne pokolenia mieszczan, lecz nowi przybysze decydowali o zaludnieniu miejskich ulic. Rozwój oparty wyłącznie na naturalnym przyroście byłby zbyt wolny, by sprostać potrzebom rynku i urbanizacji.

Zgodnie z przepisami i przywilejami miejskimi, osiedlać się w miastach mogli tylko ludzie wolni, niebędący poddanymi żadnego pana. W praktyce oznaczało to albo chłopów zwolnionych przez dawnych właścicieli, albo ludzi, którzy już wcześniej żyli w stanie wolnym – często rzemieślników, kupców, służbę zamkową. Tacy osadnicy byli mile widziani, a niektórym miastom wręcz zależało, by ich przyciągać. Nowym mieszkańcom oferowano czasowe zwolnienia z podatków (tzw. „wolniznę”) i możliwość szybkiego awansu zawodowego. Jednak wolni ludzie stanowili mniejszość – ich liczba nie mogła zaspokoić ogromnego zapotrzebowania rozwijających się miast.

To właśnie ucieczki chłopów z majątków ziemskich były najpowszechniejszym i najbardziej widocznym źródłem uzupełniania ludności miejskiej. Wbrew prawu, chłopi uciekali całymi rodzinami, grupami, a czasem samodzielnie, przybywając do miast z nadzieją na lepsze życie. Przykłady są liczne: w 1584 roku aż 69 rodzin chłopskich zbiegło z dóbr Mikołaja Myszki-Varckowskiego do miasteczka Wierchów, a w 1620 roku do Nowego Ostrowa dotarło 20 rodzin z dwóch różnych miejscowości. Czasem osiedlali się w jurydykach, gdzie właściciele chętnie przyjmowali poddanych uciekających od innych panów, ignorując ich przeszłość.

Formalnie przyjmowanie zbiegłych chłopów było nielegalne, ale rzeczywistość społeczna i gospodarcza korygowała literę prawa. Miasta potrzebowały ludzi – rzemieślników, cieśli, piekarzy, kowali, służby i siły roboczej. Właściciele miast, zarówno królewskich, jak i prywatnych, często celowo ignorowali przeszłość nowych mieszkańców, pod warunkiem, że byli użyteczni. Dla chłopa ucieczka do miasta była szansą na nową tożsamość, zawód i godne życie. Dla miasta – sposobem na przetrwanie i rozwój.   


Rzeczpospolita na przełomie XVI i XVII wieku | Mapa historyczna stylizowana

 


 

Miasto jako schronienie i szansa. Co przyciągało ludzi na Wołyń?

Wołyń, narażony na ciągłe najazdy tatarskie, nie był ziemią spokojną. Otwarte wsie płonęły pierwsze – ich mieszkańcy byli bezbronni. Miasta, choć niewielkie, dawały względne bezpieczeństwo: często otaczano je wałami, rowami, część miała umocnienia drewniano-ziemne, a niektóre, jak Łuck, posiadały potężniejsze obwarowania. Nawet niewielki płot i wartownik na bramie mogły zdecydować o przeżyciu. Ucieczka do miasta oznaczała nie tylko próbę awansu, ale też ucieczkę przed śmiercią i grabieżą.

Miasto otwierało przed mieszkańcami zupełnie inne ścieżki. Chłop w mieście mógł stać się czeladnikiem, rzemieślnikiem, a z czasem – majstrem lub właścicielem warsztatu. Dzieci chłopskie, jeśli dorastały już jako mieszczanie, miały szanse zostać ławnikami, kupcami, czasem nawet rajcami. Ruchliwość społeczna, tak trudna na wsi, w mieście była możliwa – nawet jeśli nie powszechna. Właśnie ta perspektywa awansu społecznego i zawodowego pchała ludzi za miejskie bramy.

Zmiana miejsca zamieszkania oznaczała także zmianę pozycji prawnej. Mieszczanin nie był poddanym pana feudalnego – miał prawo własności, mógł pozywać do sądu, dziedziczyć, a także zrzeszać się w cechach. Uciekając z folwarku i osiedlając się w mieście, chłop stawał się kimś innym – zyskiwał godność i osobowość prawną, choć nie zawsze legalnie. Dla wielu ta zmiana była bezcenna – miasto dawało nie tylko dach nad głową, ale i nową tożsamość.

Jednym z najskuteczniejszych narzędzi przyciągania nowych mieszkańców była wolnizna – czasowe zwolnienie z danin i podatków. Oferowano ją zarówno uciekinierom, jak i tym, którzy osiedlali się legalnie. W jednym przypadku do miasta przybyło czterdziestu gospodarzy, skuszonych ośmioletnią wolnizną. To nie były wyjątki – miasta konkurowały ze sobą, by przyciągnąć ludzi, oferując im ulgowy start. Taka zachęta mogła decydować o losie całej rodziny.

Rola właścicieli miast w procesie zaludniania

Właściciele wołyńskich miast nie byli jedynie administratorami – byli inwestorami i strategami rozwoju. Im więcej mieszkańców, tym więcej czynszów, opłat i rąk do pracy, dlatego zależało im na zaludnianiu swoich osiedli. Miasta musiały przynosić zysk, a puste działki nie dawały żadnego dochodu. Właściciel zabiegał o to, by jego miasto żyło: w Sokołówce wyznaczono nawet specjalny kwartał dla nowo przybyłych, w innych miejscach starano się wręcz „ściągać” osadników z sąsiednich dóbr.

Nie każdy mógł osiedlić się, gdzie chciał – konieczna była zgoda właściciela. To on decydował, kogo przyjąć, komu pozwolić się zadomowić, a kogo odesłać z powrotem. Zgoda bywała formalna – udzielana listownie lub zapisywana w księgach – ale czasem miała też charakter milczący. Dla niektórych właścicieli każda nowa osoba w mieście była cennym nabytkiem, zwłaszcza jeśli posiadała fach lub narzędzia. Często zatem przymykano oko na pochodzenie osadnika, licząc na przyszły zysk.

Choć zaludnianie było korzystne, właściciele nie chcieli tracić własnych poddanych. Zbiegły chłop to strata majątku, więc niejednokrotnie podejmowano kroki, by takich ludzi zatrzymać lub odzyskać. W sądach toczono spory o „swoich ludzi”, próbując udowodnić, że zbieg jest nadal związany z dawnym panem. Miasta, które chroniły takich przybyszów, wystawiały się na gniew sąsiadów i ryzyko procesów. Jednak jeśli nowy mieszkaniec był potrzebny – warto było podjąć ryzyko.

Pozycja właściciela miasta była nie tylko ekonomiczna, ale i prawna. Często to on przewodniczył lokalnemu sądowi, decydował o budowie infrastruktury, lokował nowe place czy kierował funduszami miejskimi. Był architektem wzrostu lub upadku miasta. Ci, którzy prowadzili swoje osady mądrze – oferując przywileje, tolerując różnorodność i wspierając rzemiosło – przyciągali osadników. Inni, zbyt zachowawczy lub brutalni, obserwowali jak ich miasta pustoszeją.

Status prawny i przeszkody w legalnym osiedlaniu się

Na pierwszy rzut oka życie w mieście mogło wydawać się kuszące – rynki, rzemiosło, niezależność. Jednak próg wejścia był wysoki. Do miasta mogli legalnie osiedlać się tylko ludzie wolni, czyli tacy, którzy nie byli niczyją własnością. Dla wielu mieszkańców wsi ten warunek był nie do spełnienia, bo choć żyli jak wolni, formalnie należeli do właściciela wsi. Bez oficjalnego aktu wolności, ich obecność w mieście była uznawana za bezprawną.

Choć formalne zapisy prawne wymagały dowodu wolności, rzadko który chłop dysponował takim dokumentem. Sporządzenie go wiązało się z opłatami, często też z konfliktem z dawnym panem. W praktyce więc wielu przybyszów osiedlało się nielegalnie, licząc na to, że po latach nikt już nie upomni się o ich pochodzenie. Czas działał na ich korzyść – po kilku latach pobytu zyskiwali pewną formę nieformalnego „zasiedzenia”.

Ci, którzy chcieli mieć czyste konto, mogli podjąć trud wykupu swojej wolności. Właściciel wsi mógł sprzedać prawo do człowieka jak towar – w tym wypadku nie innej osobie, ale samemu zainteresowanemu. Ceny były różne – od kilku kop groszy do poważniejszych sum, zależnie od umiejętności chłopa. Mimo wszystko było to rozwiązanie ryzykowne – zdarzały się bowiem przypadki, gdy mimo zapłaty właściciel później kwestionował legalność aktu.

Nieco łatwiej było rzemieślnikom. Ich umiejętności były cenne, więc miasta i ich właściciele częściej wyrażali zgodę na ich osiedlenie się, nawet jeśli nie mieli formalnych dowodów wolności. Ostateczna decyzja należała do właściciela – jeśli widział zysk w nowym kowalu, szewcu czy cieśli, przymykał oko na pochodzenie. W ten sposób wiele miast zyskiwało fachowców, którzy na wsiach byli jedynie poddanymi, a w miastach stawali się pełnoprawnymi obywatelami.

Ludzie wolni, ludzie wpływowi – mozaika mieszkańców miast wołyńskich

W miejskim krajobrazie Wołynia XVI i początku XVII wieku można było spotkać nie tylko kupców, rzemieślników i mieszczan „zwykłego chowu”. Wyróżniała się grupa wolnych ludzi – służba zamkowa, która korzystała z przysługujących jej przywilejów. Choć mieszkali w miastach, nie byli poddani ich prawom ani ciężarom – nie płacili podatków, nie podlegali obowiązkom miejskim. Byli urzędowo obecni, lecz formalnie „niewidzialni” w strukturze miejskiej. Władze miejskie nie miały nad nimi kontroli.

Podobny status posiadali przedstawiciele duchowieństwa. Ich miejsce w społeczności było szczególne – duchowni byli wolni i chronieni immunitetem. Nie odpowiadali przed sądami miejskimi, a ich majątki często były wyjęte spod miejskich jurysdykcji. Co więcej, zakony, parafie i klasztory bywały właścicielami całych kwartałów miejskich, a ich lokatorzy cieszyli się pośrednim przywilejem duchownego protektora. Miasto stawało się zatem miejscem koegzystencji świeckiej władzy rady miejskiej i duchowej niezależności.

W miastach osiedlali się także Kozacy – grupa ruchliwa, często uzbrojona, o wyraźnej odrębności społecznej. Byli wolni, ale rzadko pełnoprawni mieszkańcy miast. Ich obecność budziła emocje – czasem byli traktowani jako obrońcy, czasem jako intruzi. Zdarzało się, że Kozak kupował dom, płacił podatki, ale i tak pozostawał na marginesie miejskiej wspólnoty, bo nie był wpisany do ksiąg miejskich lub nie uznawano jego prawa do obywatelstwa.

Wyróżniającą się grupę stanowili Żydzi. Choć ich obecność w wielu miastach miała charakter formalny, to ich status był szczególny i niejednoznaczny. Osiedlali się zazwyczaj na podstawie osobnych przywilejów, uzyskanych od właściciela miasta. Byli samodzielną społecznością – posiadali własne sądy, szkoły i bożnice. Często prowadzili działalność handlową, trudnili się dzierżawą i usługami kredytowymi. Ich rola w gospodarce miejskiej była nie do przecenienia, ale i niekiedy powodem napięć z chrześcijańskimi mieszczanami.

Ucieczka do miasta – ryzykowny wybór i ostatnia nadzieja

Na Wołyniu ucieczka ze wsi była aktem odwagi, rozpaczy lub nadziei – a często wszystkim naraz. Zbiegostwo przybierało różne formy: od cichego wymknięcia się w nocy jednego człowieka, po zorganizowane migracje całych rodzin lub grup wiejskich. Ludzie uciekali z żonami, dziećmi, bydłem, a nawet dobytkiem wozowym. Ich celem były miasta – symbol wolności i odmiany losu. W 1588 roku chłopi z Olizarówki zbiegli całymi rodzinami do pobliskiego Olewska, pozostawiając pola odłogiem i pustosząc wiejskie domostwa.

Niektóre miasta przyciągały szczególnie. Łuck, Owrucz, Włodzimierz – to tylko niektóre z miejsc, które stawały się przystanią dla zbiegów. Liczba uciekinierów bywała tak duża, że właściciele miast gotowi byli ich zatrzymać za wszelką cenę. Miasta stanowiły nie tylko przestrzeń zamieszkania, ale i ochrony – w murach miejskich łatwiej było się ukryć przed dawnym panem. Taki przybysz mógł przez lata prowadzić działalność rzemieślniczą lub handlową, nie niepokojony przez nikogo, o ile tylko nie wszedł w konflikt z lokalną społecznością lub nie ujawnił swojej przeszłości.

Ciekawym fenomenem były jurydyki – prywatne enklawy w obrębie miast, często należące do duchowieństwa lub szlachty. Właśnie tam zbiegowie najczęściej znajdowali schronienie. Formalnie poza jurysdykcją miasta, jurydyki oferowały poczucie względnego bezpieczeństwa, szczególnie gdy właściciel był gotów wziąć nowego mieszkańca pod swoją opiekę. Zdarzało się, że uciekający wieśniak stawał się rzemieślnikiem w jurydyce, pod warunkiem że służył właścicielowi.

Motywacje były różne: pragnienie wolności, unikanie pańszczyzny, nadzieja na lepsze życie. Niektórzy uciekali przed przemocą, karami czy ubóstwem. Inni – bo słyszeli o „wolniznach” i swobodach miejskich. Ale życie w mieście nie zawsze spełniało oczekiwania. Czasami uciekinierzy rezygnowali z miejskich złudzeń i wracali na wieś lub przenosili się dalej. Zdarzały się przypadki, gdy chłop po kilku latach „miejskiej tułaczki” znów lądował w czworakach – tylko w innej wsi i pod innym panem.

Uciekinier, który został rozpoznany, mógł zostać siłą zwrócony dawnemu właścicielowi – czasem po 5, 10, a nawet 20 latach. Bywało, że musiał zapłacić za swoją „wolność” – często więcej niż był wart jego majątek. Dlatego tak ważna była cisza. Wielu zbiegów żyło pod zmienionym nazwiskiem, unikało konfliktów i starało się wtopić w miejską tkankę – jako czeladnik, rzemieślnik czy nawet sługa w jurydyce.

Mieszczanin w drodze – mobilność i konflikty w przestrzeni miejskiej

W świecie wołyńskich miast XVI i XVII wieku mobilność mieszczan była realnym zjawiskiem, choć nie zawsze w pełni akceptowanym. Kupiec, rzemieślnik czy nawet karczmarz potrafił zniknąć z jednego miasta i pojawić się w innym – bogatszym, spokojniejszym, z dogodniejszymi warunkami pracy. Takie przemieszczenia często nie były oznaką ucieczki, lecz świadomego wyboru – szukania lepszego rynku zbytu, większej swobody albo ochrony przed trudnościami, które nękały jego poprzednią osadę.

Znane są przypadki, gdy mieszczanie z Dubna czy Krzemieńca przenosili się do pobliskich ośrodków – Łucka, Włodzimierza, Ołyki – korzystając z większych możliwości handlowych. W 1625 roku Jan, rzeźnik z Beresteczka, pojawił się niespodziewanie w Olesku jako obywatel z pełnymi prawami miejskimi. Taki ruch wywoływał nie tylko zdziwienie, ale i niepokój, szczególnie gdy dawny właściciel miasta tracił źródło podatków i usług.

Miasta i ich właściciele niechętnie patrzyli na odpływ ludności. Gdy mieszczanin opuszczał miasto, często podejmowano próby jego odzyskania – zwłaszcza jeśli pozostawił długi, zobowiązania lub był rzemieślnikiem o rzadkiej specjalizacji. Pojawiały się skargi i procesy, a nowy magistrat musiał tłumaczyć się z przyjęcia przybysza. Bywało, że dochodziło do sporów sądowych między miastami, a nawet interwencji przedstawicieli właścicieli ziemskich.

Choć mieszczanin miał formalnie większą swobodę niż chłop, nie oznaczało to pełnej wolności przemieszczania się. Zgoda na osiedlenie się nie była automatyczna, a nowy obywatel musiał udowodnić, że nie jest zbiegłym poddanym, nie ma długów ani konfliktów. Gdy tego nie zrobił – mógł zostać wydany dawnemu miastu. Pojawiały się także przypadki, gdy mieszczanie zmieniali nazwiska, by uniknąć odpowiedzialności i rozpocząć nowe życie w innym ośrodku.

Nie wszystkie migracje były jawne. Często miały charakter nieoficjalny, bez zgody władz miejskich. Ludzie zmieniali miejsce zamieszkania, by uciec przed represjami, biedą lub konfliktem lokalnym. Mobilność mieszczan była zarazem narzędziem emancypacji i źródłem napięć – odbijała zmienność warunków społecznych i gospodarczych oraz wzrastające ambicje mieszkańców mniejszych miast, którzy nie chcieli tkwić w miejscu.

Zwerbować chłopa! Tajne gry i otwarte walki o ludzi

W epoce, gdy każda para rąk do pracy była na wagę złota, właściciele miast prowadzili subtelne, lecz skuteczne działania, by przyciągnąć chłopów z cudzych dóbr. Tzw. „peremanianie” stało się powszechną praktyką – polegało na skłanianiu chłopów do opuszczenia swojej wsi w zamian za obietnicę wolności, lepszej ziemi czy statusu mieszczanina. W grę wchodziły też „listy wolności”, zapewnienia o ochronie czy nawet bezpośrednie podszepty ludzi wysyłanych do innych włości.

Nie zawsze przekonywanie było pokojowe. Znane są przypadki „wykoceń” – czyli siłowego uprowadzania chłopów z cudzych majątków, często nocą, z udziałem uzbrojonych sług i poddanych. Zdarzało się, że całe rodziny z dobytkiem były przemocą zabierane, a opór gaszono brutalnie. Choć takie działania były nielegalne i mogły skutkować procesem, perspektywa zyskania nowych mieszkańców i podatników przeważała nad ryzykiem kary.

By chłopi mogli bezpiecznie opuścić wieś, wydawano im listy ułatwiające przejście przez cudze dobra, wystawione przez nowych właścicieli. Często zawierały one gwarancję nietykalności i zachętę dla posiadaczy sąsiednich ziem, by nie zatrzymywali przybyszów. To forma quasi-dyplomacji na poziomie lokalnym, pokazująca, jak istotna była walka o każdego przyszłego mieszczanina.

Bywało, że napięcia między właścicielami miast rosły do tego stopnia, że konieczne było zawracie oficjalnych układów – zobowiązujących obie strony do niewciągania cudzych chłopów lub do ich zwrotu w razie ucieczki. Praktyka pokazuje jednak, że te porozumienia często istniały tylko na papierze. W rzeczywistości dochodziło do wzajemnego podbierania ludzi, a każda strona znajdowała sposoby, by ominąć zapisy.

To wszystko pokazuje, że pozyskiwanie mieszkańców nie było wyłącznie efektem naturalnych migracji. Właściciele miast i majątków prowadzili prawdziwą, choć nieformalną wojnę o ludzi – zarówno w gabinetach, jak i na polnych drogach. Stawką było przetrwanie i rozwój miasta. A chłop? Dla niego była to często szansa na nowe życie, ale i ryzyko stania się kartą przetargową w rozgrywkach, na które nie miał wpływu.

Chłop w sądzie! Sprawa o zbiegłego poddanego

W rzeczywistości dawnej Rzeczypospolitej zbiegły chłop nie znikał bez śladu – jego nieobecność stawała się zarzewiem poważnych konfliktów. Właściciele wsi, tracąc poddanego, kierowali sprawę do sądu, domagając się jego zwrotu. W aktach znaleźć można setki procesów toczonych o ludzi, którzy porzucili swoje obowiązki. Skarżono nie tylko samych chłopów, ale też gospodarzy miast, którzy ich „przygarniali”. Spory toczyły się o jednostki, ale też o całe rodziny i grupy.

Dochodziło do sytuacji, w których właściciel chłopa musiał pokonywać liczne przeszkody formalne, by dowieść swoich praw. Zbieranie dowodów, identyfikacja zbiega, a często brak pisemnych dokumentów o jego poddaństwie – to wszystko utrudniało skuteczne dochodzenie roszczeń. Dodatkowo miasta stawały w obronie nowych mieszkańców, często zasłaniając się ich wolnym statusem, choć ten nie zawsze był możliwy do udowodnienia.

Niechęć do oddania zbiegłego chłopa była silna. Miasta i właściciele jurydyk bronili swoich „nowych ludzi”, wykorzystując każdą lukę prawną. Opozycyjna taktyka polegała często na kwestionowaniu legalności pozwu, domaganiu się dowodów własności czy podważaniu świadectw. W grę wchodziło wszystko – od opóźniania rozpraw po sztuczne rozmycie tożsamości zbiegłego.

Gdy lokalny sąd nie przynosił oczekiwanego rezultatu, sprawy eskalowano do Trybunału Lubelskiego. Ale często nie w celu wygrania, lecz dla przeciągnięcia całego procesu. Droga do Lublina była długa, a procedury powolne. Dla chłopa oznaczało to więcej miesięcy wolności, a dla miasta – czas na jego legalizację. Zdarzało się, że chłop w tym czasie osadzał się na stałe i znikał z pola widzenia prawa.

Najbardziej wyrafinowaną bronią były jednak nieprawidłowości formalne. Brak podpisu, błędny zapis nazwiska, pomyłka w nazwie miejscowości – wszystko to mogło doprowadzić do oddalenia pozwu. Umiejętność wykorzystania takich luk stała się sztuką. Nie wygrywał ten, kto miał rację, lecz ten, kto lepiej znał prawnicze kruczki.

Zasiedzenie wolności: jak prawo chroniło uciekinierów

W XVI-wiecznym Wielkim Księstwie Litewskim prawo nie pozostawiało sprawy zbiegłych chłopów przypadkowi. Artykuł 29 rozdziału III Statutu Litewskiego z 1566 roku stał się tarczą ochronną dla tych, którzy zaryzykowali ucieczkę. Dokument ten wskazywał, że jeśli zbiegły chłop przebywał przez 10 lat u nowego pana, nie można go było już zwrócić dawnemu właścicielowi. Przepis ten był tak ważny, że analizowano go w najdrobniejszych szczegółach – od zapisu słów po interpunkcję.

Najwięcej kontrowersji wywoływał czas „zasiedzenia”. W jednej wersji przepisu występował termin 10 lat, w innej tylko 6. Ten szczegół miał kolosalne znaczenie – jeśli ktoś mieszkał u nowego pana przez wymagany okres, jego dawny właściciel tracił prawo do roszczeń. Miasta i właściciele, którzy przyjmowali uciekinierów, często dokładnie wyliczali lata ich pobytu, by móc powołać się na ochronę zasiedzenia.

Nie wszystkie kopie Statutu mówiły to samo. W rękopisie Rumuńcewskim i Zaluskiego znajdował się wariant z 10 latami. Z kolei w Łuckim – tylko 6. Takie różnice wywoływały poważne konflikty interpretacyjne. W zależności od tego, którą wersję uznawał sąd, chłop mógł albo pozostać wolny, albo zostać odesłany z powrotem. Dla uciekiniera różnica między sędzią znającym Rumuńcewskiego a Łuckiego mogła oznaczać życie w mieście albo powrót do pańszczyzny.

Statut Litewski był często cytowany w sądach jako główne narzędzie obrony prawnej zbiegłego chłopa. Właściciele starali się podważać zasiedzenie, wskazując na błędy formalne, niedopełnienie warunków albo brak nieprzerwanego pobytu. Z drugiej strony nowi gospodarze podnosili każdy możliwy argument, by wykazać, że zbiegły nabył prawo do pozostania. Dla nich był to cenna inwestycja w siłę roboczą, której nie chciano oddać bez walki.

Każdy miesiąc się liczył. Daty, dokumenty, zeznania – wszystko stawało się materiałem dowodowym. Zasiedzenie nie było prostym mechanizmem, lecz skomplikowaną układanką prawną. Przepisy dawały nadzieję, ale nie gwarantowały wolności – ta zależała od interpretacji, zapisu i... szczęścia.

Mury, które broniły ludzi: jak miasta stawały po stronie zbiegłych

Kiedy chłop uciekł z majątku i próbował zacząć nowe życie w mieście, nie był zdany wyłącznie na siebie. Urzędnicy miejscy – rajcy, ławnicy czy wójtowie – coraz częściej stawali po jego stronie. Kluczowym argumentem była instytucja „zasiedzenia”: jeśli chłop mieszkał w danym mieście przez sześć czy dziesięć lat, jego dawny właściciel nie miał już prawa do jego zwrotu. Miejskie sądy potrafiły z pełnym przekonaniem oddalić pozew, powołując się na obowiązujące statuty, nawet jeśli przybyły szlachcic żądał stanowczo wydania zbiegłego.

Ale to nie tylko urzędnicy bronili uciekinierów. Cała społeczność miejska potrafiła zorganizować się wokół jednego człowieka, nie chcąc go wydać. W wielu przypadkach mieszczanie występowali wspólnie, podpisując petycje, wstawiając się za nowym sąsiadem lub zapewniając mu fałszywe świadectwa pobytu. Takie działania nie były wyjątkiem, lecz elementem miejskiej solidarności, gdzie nowo przybyły stawał się „naszym człowiekiem”, a nie „czyimś poddanym”.

Zdarzało się, że spór o jednego zbiegłego kończył się użyciem siły. Próby siłowego odebrania człowieka przez wysłanników szlachcica napotykały czasem czynny opór fizyczny ze strony mieszkańców. W niektórych miastach doszło do bijatyk, przepychanek, a nawet ranienia interweniujących. Miejscowi nie wahali się bronić przybysza, jakby bronili jednego ze swoich – co pokazuje, że granice między wolnością a pańszczyzną zaczęły się w praktyce zacierać.

W tych działaniach nie chodziło wyłącznie o litość – chodziło o interes miasta. Każdy nowy mieszkaniec oznaczał ręce do pracy, podatki i rozwój rzemiosła. Z tego powodu miasta traktowały sprawy zbiegłych z dużą dozą pragmatyzmu. Nawet jeśli wiedziały, że dana osoba była kiedyś chłopem, robiły wszystko, by utrzymać ją w obrębie swojej jurysdykcji i ochronić przed ekstradycją do folwarku.

Na podstawie: Заяць А.Є., 2016, Міста Волині у XVI – першій половині XVII ст.: джерела поповнення міського населення. 
Zobacz najnowsze mapy